czwartek, 12 czerwca 2014

The Last One

Nie planowałam tak długiej przerwy w pisaniu, wyszło jak wyszło. Za mną ostatni dzień w pokoju nr 2, mieszkania 43 na Kärrhöksgatan 96, Jönköping. Mieszkanie puste, smutne. Podczas sprzątania mój nastrój nieco przypominał sinusoidę, ale to chyba normalne w tym wypadku :) Jedno wiem na pewno, semestr tutaj spędzony był niesamowitym i pouczającym (też) doświadczeniem.
Teraz siedzę w pociągu do Kopenhagi, później lecę do Monachium (Color Run) a stamtąd do Łodzi.

Na zakończenie parę słów o niesamowitym wypadzie do Norwegii. Tyle szczęścia dawno mi się nie przytrafiło. Przed wyjazdem miałam małe wątpliwości, bo jedyną osobą, którą znałam była Linde, moja współlokatorka, ale bardzo chciałam też z nią spędzić kilka ostatnich dni przed powrotem do domu i oczywiście zobaczyć zachwycającą wielu Norwegię. Strasznie się cieszę, że pojechałam. Okazuje się, że dość odnajduję się wśród ludzi biznesu (:P) i Norwegia faktycznie jest zachwycająca. Do tego świetna pogoda - w Bergen tylko mżawka!

Wyruszyliśmy w niedzielę po południu, samochód załadowany po brzegi, po raz kolejny szczęśliwie (przypadkiem) dostaliśmy większy, niż planowaliśmy. Pierwszy przystanek przypadł koło Oslo. Znaleźliśmy przystępny kemping. Po dotarciu na miejsce okazało się, że jest to przy wyspie Utøya. Jeśli nazwa nie brzmi znajomo, to myślę, że nazwisko Breivik wiele wyjaśni. Dziwne uczucie, trochę refleksji..






Dnia następnego wyruszyliśmy dalej w drogę do Jostedalen. Widoki po drodze niesamowite. Zarówno na trasie jak i na promie. Udało nam się nawet zobaczyć zwierzę.. delfina norweskiego (???).







24.5 km tunelu + set z imprezy techno w tle





Do Jostedalen dotarliśmy późnym wieczorem. Zostaliśmy bardzo miło przywitani przez właścicielkę kampingu Astrid, kobietę niesamowicie pomocną i uśmiechniętą, widać było, że jest po prostu szczęśliwa. Jak się dowiedzieliśmy, wcześniej pracowała (20/30 lat?) jako pielęgniarka, w tym na okrętach. Zwiedziła więc kawał świata. A teraz prowadzi przytulny kemping a w wolnym czasie śmiga na nartach czy chodzi na wędrówki po górach.
Jako, że był to dopiero początek wycieczki, ja przynajmniej (nie byłam kierowcą, za młoda na to jeszcze w wypadku wypożyczonego auta :P) nie odczuwałam wielkiego zmęczenia. Ale prawdopodobnie było to spowodowane tym, że koło północy na dworze było dość jasno. Jeszcze nie dzień polarny, ale blisko.


zdjęcie zrobione koło północy :))

We wtorek ruszyliśmy na wyprawę kajakami na lodowiec Nigardsbreen, gałąź Jostedalsbreen - największego lodowca w Europie. Niebieski lód robi wrażenie. Pogoda świetna, choć trochę wietrznie na szczycie. Ale niektórzy dali radę w szortach.












Dzień następny: straciliśmy jednego członka załogi, który musiał wrócić wcześniej :( (liczebność grupy była dość zmienna), kolejny lodowiec (tym razem z daleka) i niesamowita wyprawa na dziko z masa śniegu i szalonymi chomikami i owcami. A najlepsze jest to, że bez obaw można zacząć wędrówką koło 17:00, noc nas nie zastanie. Wędrówka rozpoczęła się od dość długiej jazdy krętą drogą w kierunku jeziora Vanndalsvantet. Nie dotrliśmy do końca, gdyż droga w pewnym momensie zasypana była śniegiem, niemożliwe do przejechania. Zastawiliśmy więc samochód na uboczu i ruszyliśmy w górę pieszo. Po drodze widzieliśmy mnóstwo szalonych chomików. Były dość agresywne, gdy zaczepione. Co bardzo mi się podobało w Norwegii, to to, że szlak jest tylko sugestią kierunku, w którym należy iść. Tego dnia ciężko było nawet stwierdzić, gdzie jest jakaś dróżka. Szliśmy więc na dziko w kierunku szczytu. Byliśmy sami, w 4 otoczenia ogromem pięknych gór. Widoki zapierające dech w piersiach. To był jeden z najbardziej niesamowitych doświadczeń w moim życiu. Idąc musieliśmy uważać, jak i gdzie idziemy. Pod śniegiem w wielu miejscach płynęła woda i nigdy nie wiadomo, jak głęboko można wpaść. Na kamieniach też różnie, stromo, ślisko i podłużnie :D Tylko 2 razy przytuliłam kamień i na koniec wpadłam w wodę jedną nogą po kolano. Było NIESAMOWICIE! Niestety nie dotarliśmy na szczyt, bo zaczęło się trochę chmurzyć i zrobiło się dość późno, więc zdecydowaliśmy, że rozsądnie będzie wrócić. Ale i tak super super.     















W czwartek wyruszyliśmy do Bergen. Dotarliśmy tam po południu, udało nam się znaleźć nocleg, gdzie się wpierw udaliśmy. Przygotowaliśmy jedzenia, i ruszyliśmy zwiedzać miasto. Miasto ładne, ale zdecydowanie wolę góry :) Nie obyło się bez zakupów, tak to jest jak natrafi się na wyprzedaż ;)) Na zakończenie spędziliśmy przemiły wieczór w klimatycznym pubie z muzyką live i piwem za jedyne 39 NOK !!! (zniżka dla studentów, regularne kosztowało ~80 NOK).


Po drodze jeszcze zahaczyliśmy o wioskę, gdzie sprzedają kozi ser.










Po powrocie pakowanie i spać, bo rano musieliśmy wcześnie wstać by odwieźć Linde na lotnisko. I tym oto sposobem straciliśmy kolejną osobę : ( Smutek trochę, a nawet bardzo. Z lotniska ruszyliśmy do Stavanger. Po drodze padało, ale gdy tylko dotarliśmy na miejsce wypogodziło się - jak już pisałam, super szczęście z pogodą. Stavanger... hmmm odwiedzane jest tylko chyba dlatego, że jest to poniekąd punkt startowy wypraw na Preikestolen i Kjerag. Przeszliśmy się po mieście, chcieliśmy coś gdzieś zjeść, ale ceny nas pokonały a miasto samo w sobie bardzo nieciekawe. Cóż, mieliśmy mały kryzys, więc udaliśmy się do punktu informacyjnego, znaleźliśmy nocleg i doszliśmy do wniosku, że przechadzka po górach dobrze nam zrobi. Było już popołudnie gdy wyruszyliśmy na Preikestolen. Popularny obiekt turystyczny, imponująca formacja skalna. Siedząc na brzegu klifu, z nogami 600 m nad przepaścią... niesamowite uczucie, puls nieco przyśpieszony :) 
W drodze powrotnej wyminęliśmy się razy parę, z dwójką Chińczyków, których później po drodze zgarnęliśmy i tym oto sposobem bilans ludzi w grupie znów się wyrównał. Jak się okazało, jeden studiował w Groningen a drugi w Warszawie. Zabraliśmy ich na nasz kemping, wieczorem wypiliśmy razem zdrowie narodów. 










Następnego dnia na luzie i bez pośpiechu zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy na podbój Kjerag a właściwie to Kjeragbolten. Na wstępie jeszcze zgubiliśmy jednego Chińczyka, żeby go znaleźć gdzieś w połowie drogi na szczyt, małe nieporozumienie. Nie było to łatwa wędrówka, dużo stromych kamieni, łańcuchy, fun again i do tego widoki, po raz kolejny zachwycające. Ogrom gór, duże wysokości, fjordy.. Coś niesamowitego. Po drodze spotkaliśmy wingsuit base jumpera, który właśnie szykował się do skoku. Niecodzienny widok. No i oczywiście kamień. Po 2.5h wędrówki dotarliśmy do kamienia, wiszącego między klifami na wysokości około 1 km. Będą na kamieniu zazwyczaj wszyscy patrzą w stronę fotografa, a będąc tam trzeba się odważyć i odwrócić. Brzmi śmiesznie ale będąc na tym kamieniu bez punktu podparcia i z niczym poniżej, człowiek sobie zdaje sprawę, że zachwianie równowagi nie wchodzi w grę. 














Z góry zeszliśmy koło 22:00. Rozstaliśmy się z nowymi znajomymi i zdecydowaliśmy, że ruszymy w kierunku domu, z nadzieją na nocleg gdzieś po drodze. A może trzeba było rozbić namiot, bo droga długa i męcząca przez góry i góry wyłącznie. Cywilizacja była marzeniem, więc koło 1 gdy już ledwo żyliśmy zatrzymaliśmy się gdzieś i przespaliśmy w samochodzie. My spałyśmy, choć wygodnie nie było, a biedny kierowca budzony był co chwilę przez chrapiące potwory :F Sorry Malte! Rano ruszyliśmy dalej z nadzieją na stację benzynową, kawę i łazienkę. Ale że to była niedziela, to możliwe to dopiero było od 10:00. Kawa pomogła, nieco odzyskaliśmy siły i ruszyliśmy dalej w drogę..      


Ostatnią noc spędziliśmy na zachodnim wybrzeżu Szwecji. Wieczór odpoczynku na luzie z jedzeniem i piwem. Świetne zakończenie wyjazdu. Świetne zakończenie semestru. Wycieczka udana w każdym wymiarze, nie licząc nieuniknionego pożegnaniem z osobą, do której się bardzo przyzwyczaiłam dzieląc mieszkanie przez pół roku. Ale wspomnienia pozostaną na zawsze.  Do zobaczenia!
Pora kończyć, zbliżam się do Kopenhagi. Do zobaczenia :)